Widmo wojny – powracające w mierzących się z historią powieściach Michała Zygmunta czy Julii Fiedorczuk – pociąga i podnieca. Choć nasączona nim wyobraźnia ma moc zwiastowania realnego niebezpieczeństwa, jest lustrzanym odbiciem dawnego świadectwa, niczym więcej

W podzielonej następstwami kryzysu gospodarczego i tęskniącej za nacjonalizmem Europie wielu widzi odbicie lat trzydziestych ubiegłego wieku. Wspólne dla obu czasów ma być kwestionowanie wartości demokratycznych i liberalnych oraz sięgająca głęboko do portfeli recesja. Ekonomiści pocieszają, że lepiej już było – spodziewano się co prawda spowolnienia gospodarczego w związku z kryzysem klimatycznym i polityką USA względem Iranu czy Chin, ale nie tego, że rozprzestrzeniający się wirus wyssie ze światowych giełd jednej tylko zimy 5 bilionów dolarów. Gdy przesuwamy komparatystyczną miarkę z bieżącej polityki w obszar literatury, okazuje się, że prozaików debiutujących tuż przed wojną oraz tych dziś trzydziestoletnich także łączy całkiem sporo – niekoniecznie paraliżujący lęk przed definitywną katastrofą. Podobieństwo wynika w dużej mierze z faktu, że jedni i drudzy dorastali w niepodległym kraju, zabory i wojnę (w wersji współczesnej – PRL) kojarząc jedynie z lat wczesnego dzieciństwa, częściej – świadectw krewnych. To pokolenia żyjące z dręczącym hassliebe w cieniu bohaterskich czynów swoich ojców (wtedy) albo surowo rozliczające ich z efektów terapii szokowej, wprowadzającej kraj na wyboistą ścieżkę transformacji z socjalizmu w kapitalizm (dziś).

okazuje się, że prozaików debiutujących tuż przed wojną oraz tych dziś trzydziestoletnich także łączy całkiem sporo – niekoniecznie paraliżujący lęk przed definitywną katastrofą.


Dorastający w nienadzwyczajnych „dziejach bez historii”, zbyt smarkaci, by świadomie przeżyć albo wykorzystać jako trampolinę wydarzenia roku 1918 lub 1989 – debiutanci gorączkowo poszukują doświadczenia formującego, pokoleniowej wspólnoty. Dominują więc w prozie aktualnej oraz tej sprzed lat dziewięćdziesięciu biografie lat dziecinnych i pamiętniki odzwierciedlające krytyczny moment wchodzenia w dorosłość. Niewielu udaje się opisać go nowatorsko albo chociaż – dojrzale. W „życiorysowości” niepotrzebna zdaje się skomplikowana powieściowa akcja czy rozwinięta intryga. Modne jest natomiast przeplatanie śmierci z adolescencją oraz czasu teraźniejszego ze wspomnieniem rodzinnego domu mające udowodnić, że klęski życiowe bohaterów wynikają głównie ze szczeniackiej traumy. „Wydobywanie z przeszłości i ponowne nazywanie faktów budujących biografię wydaje się rodzajem arbitralnej i kapryśnej skłonności dnia dzisiejszego” – komentował sprawę w eseju „Koło miejsca” Krzysztof Siwczyk. Dobitniej rzecz nazwał w jednym z wywiadów Rafał Księżyk, twierdząc, że aktualnie w dobrym tonie jest, by ludzie doszukiwali się w sobie skrzywdzonych dzieci. Jak się okazuje – niedojrzałość to choroba nie tylko naszych czasów. Tropienie międzypokoleniowych paralel daje skądinąd ciekawe rezultaty, np. w mającym słabość do szczęnięcych retrospekcji Jakubie Żulczyku, łączącym w swojej ostatniej książce pornografię z komiksową krzykliwością właściwą nurtom ekspresjonistycznym, można dopatrywać się nowego Emila Zegadłowicza.

Tak czy owak, oba pokolenia wyraźnie niepokoi brak perspektyw na przyszłość. Lęki potęgują nie najlepsze nastroje społeczne (przeczucie nadciągającej wojny versus katastrofa klimatyczna, rosnące w siłę ruchy nacjonalistyczne, strefy wolne od LGBT obejmujące jedną trzecią kraju) i sytuacja ekonomiczna (niestabilność i prekaryzacja pracy, szczególnie w sektorze kultury, trudne warunki mieszkaniowe). Bohaterem ówczesnej i dzisiejszej prozy bywa zatem młody artysta lub początkujący pisarz, człowiek apatyczny, nieustabilizowany życiowo, a przy tym nadwrażliwy, dotknięty chorobą – kiedyś gruźlicą, dziś depresją.

Popularny, rozkosznie nurzający się w infantylności trend już przed wojną prześmiał Witold Gombrowicz. Dziś w oczekiwaniu na nową „Ferdydurke” kręcą nosem krytycy zniecierpliwieni coraz wyraźniejszą duchologiczną tandetą (Dariusz Nowacki w wydanych pod koniec zeszłego roku „Kobietach do czytania” porównuje ciężar gatunkowy wydawanych aktualnie Bildungsromane z tekstami piosenek Majki Jeżowskiej). Gdy awangarda i futuryzm dwudziestolecia traciły impet, do powieści przedwojennej wkroczyła historia. Autorzy sięgali do czasów odległych – antyku albo wojen napoleońskich. Ważne stały się także poszukiwania odpowiedzi na pytanie o miejsce Polski w Europie. To wtedy Jarosław Iwaszkiewicz publikował „Czerwone tarcze” – powieść, której akcja rozgrywa się co prawda w wieku XII, ale jej bohaterowie, piastowscy książęta, rozmawiają językiem podsłuchanym w stołecznej kawiarni. Utwór zachowuje pozór historyczności – opisując zabiegi mające przezwyciężyć rozbicie dzielnicowe i odrodzić Królestwo Polskie, wyraża w gruncie rzeczy lęk przed agresją hitlerowskich Niemiec.

Inne fetysze

Wydana właśnie „Krew i honor” Michała Zygmunta, w której podrywający urodziwych chłopców Iwaszkiewicz pojawia się jako uczestnik jednej z wystawnych imprez bananowej młodzieży, ma prawdopodobnie swój stylistyczny pierwowzór właśnie w tamtej powieści. Zygmunt korzysta z językowych rozwiązań „Czerwonych tarcz”, osiągając równie komiczny co trącący dziś łatwym efekciarstwem koncept znany z fanpage’a Facecji, gdy politycy II RP rozmawiają językiem mediów społecznościowych.

Pierwsze wrażenia? Przedwojenna Warszawa Zygmunta przypomina stolicę Niemiec z popularnego serialu Toma Tykwera „Babylon Berlin” – to tętniąca życiem dekadencka metropolia, w której bogaci coraz bardziej się bogacą, a pod błyszczącą, rozwibrowaną powierzchnią mieszczańskiego lukru całe masy ubogich mieszkańców przedmieść walczą o przeżycie. To także czas zorganizowanej przestępczości, zawiązywania się politycznego podziemia i narastania ekstremizmów.

Głównego bohatera, Jakuba Berga, poznajemy, gdy budzi się w sypialni pewnego karła po suto zakrapianej imprezie. Pierwsze sceny powieści zdominowane homoerotycznymi namiętnościami wyższych sfer, nakręcanymi gombrowiczowską fantazją pana o parobku, każą domyślać się w „Krwi i honorze” czegoś w rodzaju „Do Lolelaj” Bartosza Żurawieckiego. Berg występuje jednak w powieści Zygmunta w różnych wcieleniach – jako stały bywalec Luster i amator kokainy (w trwonieniu rodzinnej fortuny dorównuje Konstantemu Willemanowi z„Morfiny” Szczepana Twardocha), ale też oddany mąż, troskliwy ojciec, spolegliwy syn, polityczny więzień i zabójca na zlecenie.

Autor nie potrafi przy tym albo nie chce budować konsekwentnie akcji swojej powieści – pomiędzy kolejnymi rozdziałami relacjonującymi odległe od siebie w czasie zdarzenia brak wyraźnego związku. Zygmunt gorączkowo podejmuje, a następnie porzuca wątki, zdradzając fetysze zgoła inne niż dociążony opisami niezliczonej ilości drobiazgów powieściowy realizm, na którym tak zależało autorom innych popularnych powieści osadzonych w latach trzydziestych –Mikołajowi Łozińskiemu czy Twardochowi. Stawia raczej na „efekt Szczerka” – widać to w rozbudowanych względem innych partii tekstu scenach przyjęcia czy kawiarnianej strzelaniny. Całość „wciąga się gładko jak koko”, skomentował skądinąd autor„Siwego dymu”. Owszem, tyle że niewielki z tego haj. Szczególnie trzeźwiące są u Zygmunta dialogi, które zbyt często służą wygłaszaniu referatów na tematy społeczno-polityczne, nachalnie ilustrują czytelnikowi wydarzenia i nastroje epoki, których nie udaje się oddać w nierównej fabule powieści.

Ironiczna zabawa gatunkami (skądinąd domena autora znanego z antykryminału science fiction„Nienawiść”) oraz niekonsekwencja w budowaniu świata przedstawionego rodzą dystans. Podczas lektury niepokoi wątpliwość, że Iwaszkiewiczowski (a po części także „Morfinistyczny”) pretekst służy jako tarcza ochronna, bo balansowanie na granicy czasów i konwencji pozwala uciec Zygmuntowi od odpowiedzialności archiwisty, którą wzięli na siebie Twardoch czy Łoziński w „Stramerze”. Zygmunt ma dużo swobodniejszy stosunek do kostiumu epoki, dzięki temu jego proza jest nieporównywalnie lżejsza, ekstrawagancka (w duchu Witkacowskim). Jednakże sugerując czytelnikowi, by nie brał opisywanych zdarzeń zbyt poważnie, prowokuje także szybkie powściągnięcie emocji, by nie powiedzieć – obojętność. Jeśli bowiem wybieramy kostium katastroficznej epoki, jednocześnie w krótkim śmiechu detonując jej napięcia, co zostaje?

Zygmunt igra z polską mitologią w sposób znany, jak wspomniałam, z „Morfiny”, używając stroju warszawskiego powstańca do karnawałowej zabawy – chwała mu za to. Bezwstydnie podważa domyślny dla naszego narodu status ofiary, opisując wojnę z perspektywy biseksualnego Niemca (tytuł „Krew i honor” to motto Hitlerjugend), folksdojcza i kapitalisty, pomnażającego swój majątek bez względu na tragiczne okoliczności. 

Zygmunt igra z polską mitologią w sposób znany, jak wspomniałam, z „Morfiny”, używając stroju warszawskiego powstańca do karnawałowej zabawy – chwała mu za to


Bergowie podążają za duchem czasów, sprzyjając tym, którzy aktualnie mają władzę. Jakub w czasie wojny ze względów wizerunkowych, ale przede wszystkim estetycznych (!) rezygnuje z wieloletniej przyjaźni z Żydami. W tym sensie nieprzypadkowe jest podobieństwo okładki książki Zygmunta do okładek bestsellerów Twardocha – „Krew i honor” to antytezapięściarskiego maczyzmu, próba odebrania czasom przedwojennym ich bohaterskiego, maskulinistycznego charakteru. Czy skuteczna? Wystarczy powiedzieć, że Zygmunt, podobnie jak Twardoch, nie proponuje swoją prozą żadnej interesującej postaci kobiecej (żona Berga pojawia się kilkukrotnie, owszem, ale głównie po to, by ułatwić, ba!, organizować jego romanse z mężczyznami, i jakkolwiek jest osóbką o silnym charakterze, nie zostaje równoprawną uczestniczką powieściowych zdarzeń). Narracje o latach trzydziestych pozostają więc męskimi fantazjami o mężczyznach, w których kobieta stanowi obiekt seksualny (Twardoch) albo żaden (Zygmunt).

Od wydania „Krwi i honoru” zaczynają się w polskiej powieści „czasy zygmuntowskie”, pisze w jednym z blurbów Eliza Kącka. Jeśli rozpatrywać tę tezę w kontekście popkulturowych rozliczeń z tragiczną przeszłością Europy, powieść rzeczywiście trafia w dobry czas, gdy w kinach leci jeszcze Oscarowy„Jojo Rabbit”. Zygmunt decyduje się na równie slapstickowe ogranie tematu Zagłady jak Taika Waititi. O ile jednak u nowozelandzkiego reżysera – jak pisała Anita Piotrowska – zwycięstwo nad faszyzmem dokonuje się na gruncie popkultury grającej wbrew stereotypom i przesądom, „Krew i honor” zostawia nas zatrzaśniętych w gabinecie luster. Niepokój znajduje bezpieczne schronienie pod maską groteski, ale jaką siłę może mieć ironia wobec coraz donośniejszych okrzyków nienawiści?