Samorządność nam się zdegenerowała i przekształciła w spółdzielnię pracy. Podstawa działania samorządów to zapewnienie swojej grupie zatrudnienia w dobrych punktach - mówi Andrzej Andrysiak, autor książki "Lokalsi. Nieoficjalna historia pewnego samorządu", w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim dla portalu "Gazeta.pl".

Samorząd jest najlepszym płatnikiem, szef nie przyjdzie i nie powie ci, że pieniądze będą za trzy miesiące. To praca stabilna, etatowa, obowiązuje w niej kodeks pracy - możesz wziąć chorobowe na dziecko i nikt cię nie zwolni z tego powodu. W firmach to absolutnie nie jest standard. Zdarzają się oczywiście gminy, gdzie funkcjonują większe zakłady pracy, które lepiej płacą i oferują stanowiska dobrej jakości, ale praca w sektorze samorządowym wciąż jest bardzo pożądana w Polsce lokalnej. (...)

W Polsce lokalnej jednym z głównych samorządowych pracodawców są szpitale, duże jednostki, gdzie pracują lekarze i pielęgniarki, ale też personel pomocniczy. To jest masa stanowisk i te miejsca można zagospodarować. Samorządowcy narzekają w mediach na brak pieniędzy, na to, że rząd im ciągle przycina wpływy podatkowe. I to jest prawda. Tylko zwróć uwagę, że jeżeli trzeba zatrudnić znajomego, to pieniądze na ten etat zawsze się znajdą. (...)

W książce opisałem samorząd w Radomsku, który znam najlepiej jako wydawca "Gazety Radomszczańskiej", ale te nasze historie to nie jest żadna specyfika. Kiedy rozmawiam z innymi wydawcami w Stowarzyszeniu Gazet Lokalnych, to opowieści są podobne: "u nas też jest spółdzielnia pracy", "swoi są najważniejsi", "zero obywatelskości, bo obywatele to wróg, tylko zawracają głowę i czegoś chcą". Tak wyglądają moim zdaniem samorządy wszędzie albo prawie wszędzie. Niestety naszą debatę o samorządach zdominowała perspektywa dużych miast, w kółko mówi się o Dulkiewicz, Zdanowskiej, Trzaskowskim, na to natychmiast nakłada się perspektywa sporu politycznego, bo jedna strona uczyniła samorządy sztandarem demokracji, a ta druga uważa, że samorządność jest dobra tylko wtedy, kiedy jest nasza. (...)

Gdybyś zapytał ludzi od polityki ogólnopolskiej albo mainstreamowych dziennikarzy o to, kto rządzi w prowincjalnej Polsce, to byś uzyskał odpowiedź: rządzi proboszcz i PiS. I w jakiejś części Polski to jest prawda, ale w większej części kompletna nieprawda, mówią o tym liczby, wystarczy przeczytać, ilu ludzi chodzi do kościoła. U nas w Radomsku w ciągu pięciu lat kościołowi zjechało o 20 procent, w tej chwili zaledwie 25 procent ludzi chodzi na niedzielne msze. Ale rozpowszechnione jest zaklęcie, że liberałowie nie mogą zejść na poziom małych miast i tam szukać elektoratu. I potem ten liberalny elektorat w Radomsku czuje się osamotniony, bo nie wie, że jest go dużo. Nikt do nich nie mówi, tylko słyszą zaklęcia, że prowincja jest pisowska. (...)

Cała rozmowa dostępna na portalu "Gazeta.pl".

Książka do kupienia w sklepie Wydawnictwa KP.