Małgorzata Steciak rozmawia z Anną Wiatr, autorką Betrojerinek dla Gazeta.pl

Wydaje mi się, że bardzo łatwo w Polsce stać się osobą "bez perspektyw". Mamy bardzo słabe zabezpieczenia socjalne, szczególnie w przypadku zleceniobiorców. Żyjemy w kraju, w którym 80 proc. osób bezrobotnych nie ma prawa do zasiłku. Mamy też najwyższy w całej Unii Europejskiej odsetek ludzi zatrudnionych na "śmieciówkach". Oznacza to, że w momencie, w którym tracimy źródło utrzymania w postaci pracy zarobkowej albo na przykład zachorujemy, jesteśmy zdani wyłącznie na pomoc naszej rodziny. Państwo nas w żaden sposób nie wspiera. Zresztą nie trzeba nawet większych życiowych perturbacji - czasami wystarczy jakiś dentystyczny problem i pieniędzy może nie wystarczyć już na opłacenie czynszu za mieszkanie. Większość zabiegów nie jest przecież refundowana, a wizyty w prywatnych gabinetach potrafią być bardzo kosztowne.

Wyjazd do Niemiec pozwala zaplanować takie wydatki, zadbać o swoje zdrowie i komfort życia. Tak zresztą było także w moim przypadku. Ta praca daje stabilizację finansową, ale odbywa się to kosztem własnego życia. Opiekunki tłumaczą to sobie w taki sposób, że decydują się na "dobrowolne więzienie", aby móc korzystać z życia, kiedy wrócą do Polski na kolejne dwa, trzy miesiące. Zostawiają domy, mężów, dzieci, by żyć cudzym życiem przez 24 godziny na dobę (...).

W Niemczech nie istnieje 24-godzinna forma opieki domowej nad osobą starszą czy chorą. Trzeba by wówczas zatrudnić trzy albo cztery pielęgniarki lub opiekunki, co kosztowałoby między osiem a dziesięć tysięcy euro brutto. To jest nie do udźwignięcia finansowo dla większości Niemców. Dlatego zatrudnia się jedną osobę za około dwa tysiące euro brutto (z czego blisko połowę pobiera pośrednik), która w świetle prawa pracuje osiem godzin dziennie, ale w praktyce jest non stop do dyspozycji podopiecznego. Umowa-zlecenie nie gwarantuje, że będą przestrzegane określone godziny pracy, mimo że w teorii figurują one na umowie.