Drzewa znikają w ciszy twierdzi Jan Mencwel, autor książki "Betonoza. Jak się niszczy polskie miasta" w wywiadzie, którego udzielił Łukaszowi Pilipowi dla Wysokich Obcasów. 

Jan Mencwel: Odpowiedzialność za drzewa jest tak rozproszona, że nie wiadomo, do kogo w ich sprawie pisać. Dlatego kto jest sprytniejszy, ten wytnie, co chce. Tu można sparafrazować powiedzenie: pokaż mi drzewo, a znajdę na nie paragraf. Niektórzy nawet specjalnie je uszkadzają, by zaczęło chorować i mogło pójść pod piłę. W swojej książce rozmawiam o tym z arborystami. Mówią, że w Polsce wolimy wyciąć chore drzewo, niż je leczyć. A samo leczenie nie jest trudne. Przecież są od tego ludzie. Niektórzy samorządowcy uważają nawet, że w ramach pielęgnacji trzeba obcinać wszystkie gałęzie drzew. Zamiast koron mają wtedy coś na wzór łepka od zapałki. W efekcie zamierają. Żeby zrekompensować mieszkańcom ich brak, władze decydują się na drzewka w doniczkach.

Łukasz Pilip: Ale to imitacja drzew.

JM: Owszem, bo nie mają szans osiągnąć większych rozmiarów. Prędzej uschną – jak te na Świętokrzyskiej w Warszawie. Gdy zbudowano tam metro, nagle zniknęły dorosłe drzewa. W zamian postawiono rzędy olbrzymich donic z mikrodrzewami, które wkrótce obumarły. Miasto myślało, że ludzie nie zauważą wycinki. Że przyzwyczaili się do pejzażu miejskiego, z którego zieleń wciąż znika. I to był błąd. Warszawiacy nie dali się nabrać. Pomysł samorządu stał się pośmiewiskiem. Na tyle, że postanowił zrobić tam aleję platanów.

Inne miasta, aby uniknąć pomyłki Warszawy z donicami, przekonują: wytniemy drzewa, ale w ziemi posadzimy wam nowe. To też nie ma sensu. Młodym drzewkom trudniej jest przeżyć w miastach. Niemal wszystko jest zabetonowane, więc brakuje im wody. Poza tym nawet tysiąc sadzonek może nie zrekompensować usług, które świadczyło nam dorosłe drzewo.

Cały wywiad można przeczytać tutaj oraz w papierowym wydaniu magazynu.