Wywiad Agnieszki Jucewicz z Evą Illouz, autorką książki Dlaczego miłość rani dla Świątecznego Wydania Gazety Wyborczej (9.12.2016).

AGNIESZKA JUCEWICZ: Wydawało mi się, że miłość od zawsze często wiąże się z udręką: ktoś kocha bez wzajemności, ktoś inny żyje z kimś, kogo nie kocha, jeszcze inny w ogóle nie potrafi ułożyć sobie życia w parze. Pani jednak twierdzi, że dzisiaj miłość rani tak jak nigdy dotąd.

EVA ILLOUZ: Bo rani inaczej. Uderza w sam środek naszego ja. Z jednej strony, zawierając związek, coraz trudniej nam określić, czym on właściwie jest. Jesteśmy razem czy nie? Na chwilę czy na dłużej? Wierni sobie czy nie? Z drugiej strony to głównie na relacji z innymi opieramy nasze poczucie wartości. Nieźle sobie radzisz na seksualno-romantycznym rynku? To wszystko z tobą w porządku. Nie radzisz sobie? Gorzej. Takie podejście rodzi niepewność, zamęt i sprawia, że w obliczu związków stajemy się bezbronni, a odrzucenie znacznie bardziej zagraża naszemu ja, niż to miało miejsce w przeszłości.

W czasach przednowoczesnych ludzie nie mieli takiego zamętu w głowie?

– Nie, bo ich wartość określał status społeczny. Poza tym reguły dotyczące uwodzenia, narzeczeństwa, tworzenia związku były jasne dla wszystkich. Dziś takie nie są.

Za dużo mamy wolności?

– Na pewno rewolucja seksualna zrobiła swoje. Ale sedno to kapitalizm. Na rynku związków rządzą dziś takie same reguły jak w supermarkecie. Ogrom możliwości sprawia, że dużo trudniej nam się dowiedzieć, czego tak naprawdę chcemy, kogo pragniemy.

Miłość w czasach przednowoczesnych rodziła się w okolicznościach, które były znacznie uboższe, jeśli chodzi o możliwości wyboru. Kandydat pochodził zwykle ze znajomej rodziny albo z okolicy. Niespecjalnie można było wybrzydzać, więc i wymagania, które miał spełniać, trzymały się blisko realiów. Dziś, m.in. dzięki nowym technologiom, mamy do dyspozycji niemal cały świat. I jak tu się zdecydować?

Wiele osób wychodzi z założenia, że wybór to dobra rzecz. Ma się szansę trafić na swój ideał.

– Pani naprawdę wierzy w ideały?

Nie, ale są tacy.

– Oczywiście, że lepiej żyć w świecie, w którym wybór partnera nie jest narzucony przez rodzinę, religię czy społeczność, ale z drugiej strony najwyższy czas, żeby krytycznie się przyjrzeć temu, jak negatywne skutki niesie ze sobą ideologia wolnego wyboru. To na niej opiera się społeczeństwo neoliberalne. Tym się usprawiedliwia różne poczynania w naszej gospodarce, polityce czy stylu życia. A przecież ten wychwalany wybór ma też swoje ograniczenia i rodzi różnego rodzaju patologie. W sferze relacji również.

Na przykład jakie?

– Dezorientuje ludzi i rozwija w nich mentalność maksymalistów, którzy bez przerwy pracują nad tym, jak poprawić swój los. Skoro mogą wybrać, co chcą, i być, kim chcą, jak mówi im rynek, to wybierają, żeby sięgać jeszcze wyżej, jeszcze dalej, stać się jeszcze lepszymi. Tyle że to poprawianie nigdy się nie kończy.

W morzu możliwości maksymalistom trudno się zdecydować na jedną rzecz.

– I zatrzymać przy jednym człowieku. Ten jest inteligentny, ale niezbyt seksowny. Tamten – seksowny, ale niezbyt miły itd. A może następny będzie i inteligentny, i miły, i seksowny? Lepiej do mnie dopasowany? Sfera romantyczna jest dziś pełna dylematów, a rozwiązanie nigdy nie jest ostateczne. Bo jeśli maksymalista nawet się na kogoś zdecyduje, to potem żyje w poczuciu żalu za utraconymi możliwościami. Albo w tęsknocie za tym, że za rogiem czeka na niego ten jedyny albo ta jedyna. I tak poprzeczka wymagań wędruje coraz wyżej i wyżej, bo gust maksymalisty staje się coraz bardziej wyrafinowany.

Co ma pani na myśli?

– Że to, co satysfakcjonowało jeszcze rok temu, rzadko satysfakcjonuje dziś. Człowiek, który bez przerwy się doskonali, ma coraz większe wymagania i coraz bardziej się w nich gubi. Ideologia wolnego wyboru zakłada, że my dobrze wiemy, czego chcemy, ale w rzeczywistości jesteśmy przecież pełni wątpliwości. I potrzebujemy jakiegoś zewnętrznego mechanizmu, który by nam pomógł podjąć decyzję.