Gazeta wyborcza: Jak uporać się z pamięcią narodową?

Wywiad Katarzyny Wężyk w Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej (06.08.2016) z Marcinem Napiórkowskim, autorem książki Powstanie umarłych. Historia pamięci 1944-2014.
"KATARZYNA WĘŻYK: Zima 1945 r., ludzie zaczynają wracać do Warszawy - co widzą?
MARCIN NAPIÓRKOWSKI: Coś strasznego. Nawet nie bardzo wiemy co, bo z jakiegoś powodu - im bardziej jest niezrozumiały, tym bardziej się wydaje mroczny - właściwie nikt o tym nie pisze, nikt tego nie utrwala.
Jak to? Nie ma zdjęć z tego okresu?
- Polski Czerwony Krzyż robił dokumentację, ale najwyraźniej było to doświadczenie tak traumatyczne, że zostało wyparte, bo pojawia się, jak na skalę tej masakry, stosunkowo rzadko. Jeśli obejrzymy Miasto ruin, to zobaczymy wyłącznie zniszczone budynki. A przecież to nie było miasto ruin, tylko miasto trupów! Tam wszędzie leżały ciała, 200 tysięcy płytko zakopanych lub w ogóle niepogrzebanych trupów.
Oczywiście trzeba je pochować. Pierwszy obowiązek był wobec nich, bo niepochowany zmarły wraca jako upiór.
A nie wobec żywych? Te 200 tysięcy zwłok to chociażby zagrożenie epidemiologiczne.
- Oczywiście. Aczkolwiek tak jest zbudowana nasza kultura, że postrzegamy to przede wszystkim jako obowiązek wobec zmarłych. A czy żywi mogą żyć w straszliwym fetorze rozkładających się zwłok? O tym w ogóle nie chcemy mówić.
Może powinniśmy.
- Może powinniśmy. I faktycznie, sporo tego, co się działo zaraz po wyzwoleniu Warszawy, można wyjaśnić nie tylko względami propagandowymi, ale też praktycznymi. Więc chcemy zmarłych pogrzebać, ale co do tego pogrzebu są spory. Rodziny powstańców chciałyby, żeby zostali oni upamiętnieni w imiennych grobach. Tymczasem władza tworzy narrację, że oto powstanie warszawskie było inicjatywą małej grupki, kliki sterowanej z Londynu, że lud Warszawy poszedł za nią, no bo co miał zrobić, ale zasadniczo to była wąska grupa szaleńców. Tyle że gdyby wszystkich 'szaleńców' z Armii Krajowej pochować imiennie, to okazałoby się, że grobów są tysiące.
A alejka Armii Ludowej byłaby malutka.
- No właśnie. Dlatego władza dąży do pochowania ofiar w masowych grobach, do wymazania z pamięci tych nieprawomyślnych.
To są te dwie konkurencyjne narracje: pochodu i konduktu?
- Tak. Kondukt żałobny mówi: 'Musimy pamiętać o naszych zmarłych, musimy opowiedzieć ich historię'. Pochód mówi: 'Zmarli to zmarli, zostawmy ich, przed nami jest przyszłość. Świetlana'. No i przez kilka kolejnych dekad te narracje próbują jakoś dojść ze sobą do ładu. W najmroczniejszym okresie stalinizmu za opowiadanie o powstaniu inaczej niż zgodnie z oficjalną narracją groziły najsurowsze kary. W 1956 r. jest próba nawiązania dialogu, słynny tekst Na spotkanie ludziom z AK w 'Po Prostu', próba powiedzenia: 'OK, możecie wyjść z ukrycia, celebrować pamięć, nic wam nie zrobimy'. Ale i to było za mało w stosunku do ludzi, którzy po traumach powstania tyle lat byli jeszcze karani za swoją przeszłość i pamięć o niej.
Podwójna krzywda.
- Wtedy też klaruje się opowieść, że powstanie nie tylko zostało krwawo spacyfikowane, nie tylko Sowieci nie udzielili pomocy, ale jeszcze przez lata o nim kłamano. Więc kiedy w latach 60. czy 70. pojawiają się państwowe inicjatywy upamiętniania, to mnóstwo osób myśli, że jakiekolwiek oficjalne uroczystości pachną propagandą. Ci, którzy idą na ten kompromis, jak np. pułkownik Mazurkiewicz 'Radosław', wydają się podejrzani. Prawdziwa pamięć to manifestacje, ulotki, zebrania nad grobami.
Przychodzi 1989 r. i okazuje się, że on w pamięci powstania nie jest ważną cezurą. Mamy przez chwilę boom pamięciowy, głównie nastawiony na doraźne rozliczenia, a potem społeczeństwo interesuje się zupełnie czym innym."