Agnieszka Graff to jedna z najmądrzejszych kobiet, jakie znam. Warto ją czytać, bo ma tę dość wyjątkową w kraju nad Wisłą cechę, że potrafi celnie, długofalowo i precyzyjnie przewidywać, co się wydarzy, w efekcie tego, co się dzieje; a także przemieszczać się w debacie intelektualnej na kolejną planszę gry, kiedy my jeszcze żmudnie zdobywamy punkty na poprzedniej.
Była jedną z pierwszych feministek pierwszego szeregu czasów transformacji, która zaczęła konsekwentnie regularnie i uparcie przekonywać, że „splot dwóch tematów: opieki i emancypacji, macierzyństwa i feminizmu”, to zagadnienie, które trzeba znów sążniście omawiać i to nie na poziomie akademickim, co już się działo, ale na poziomie popularnym i popularyzatorskim.
W związku z tym, w niektórych kręgach uznano, że „Graff została konserwatystką” i „odbiło jej od macierzyństwa”, ale my możemy teraz wyczytać z jej felietonów, jak być matką feministką i nie dostać fioła z powodu nadaktywności – nie dzieci – tylko polskich narodowych demonów, które lubią się sowicie pożywić na matkach Polkach.