Żarnowiec to była budowa trochę niepasująca do rzeczywistości PRL
Wydaje mi się się, że jeśli ktoś powinien być za coś rozliczony, to właśnie za to, że – skoro już elektrownia nie powstała – nie wykorzystano wtedy tego ogromnego potencjału - mówi Piotr Wróblewski, autor książki "Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej", w rozmowie dla portalu "Zawsze Pomorze".
W Polsce było bardzo silne lobby węglowe. Tak było nie tylko w czasach Gierka, ale i wcześniej za Gomułki, który wprost mówił, że Polska stoi na węglu i ten węgiel jest najważniejszy. W związku z tym nie było klimatu, żeby uruchamiać – jakby nie patrzeć – konkurencyjny system, czyli energetykę jądrową. I być może to był równie ważny, jeśli nie ważniejszy powód, żeby opóźniać program energetyki jądrowej. (...)
Kiedy rozmawiałem Tadeuszem Syryjczykiem, który w pierwszych latach po przemianach był ministrem odpowiedzialnym za przemysł, w tym i tę inwestycję, powiedział mi, że protesty, które odbywały się na Wybrzeżu, ale też i w Warszawie, nie miały znaczącego wpływu na to, że ta decyzja była taka, a nie inna. O tym, że projekt zostanie zamknięty w finalnie zaważyło kilka rzeczy. Wraz z rozpoczęciem transformacji zapotrzebowanie na prąd drastycznie spadło i – według ministra Syryjczyka – nie było potrzeby budowania kolejnej elektrowni. Tu trzeba powiedzieć, że tak naprawdę budowa jednej elektrowni jądrowej nie do końca ma sens, bo rozpoczynamy budowę całego systemu związanego z wykształceniem kadry, dostarczeniem podzespołów, etc. Patrząc na inne kraje widać, że tych elektrowni powstawało od razu więcej. A u nas uznano, że z całego tego procesu się wycofujemy. Także dlatego, że po prostu nie było pieniędzy. (...)
Jeżeli dzisiaj podjedziemy nad Jezioro Żarnowieckie i zobaczymy ruiny tej elektrowni, to jest to bardzo przykry widok, bo na tym terenie, który jest doskonale przygotowany, prawie nic nie udało się uratować. Funkcjonuje tam bardzo niewiele przedsiębiorstw. Nie powstało wiele projektów, nawet takich, które chcieli tam zrobić byli pracownicy Żarnowca. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że na terenie samej budowy, w końcu lat 80. nie było żadnego dużego strajku. Natomiast na początku lat 90. byli dyrektorzy i byli specjaliści z elektrowni jądrowej, którzy byli tam wciąż zatrudnieni przy procesie likwidacji budowy, zastrajkowali przeciw likwidatorowi, bo widzieli, że przez kilkanaście miesięcy nic się nie dzieje. Że likwidator siedzi w Warszawie i nie przyjeżdża na budowę, nie próbuje zrobić w tym miejscu czegokolwiek, a projektów, które oni przygotowują, inwestorów, z którymi rozmawiają, nawet nie opiniuje. To, co się działo na początku lat 90. na terenie dawnej elektrowni to historia, która jest jeszcze nie do końca opowiedziana. Ja w tej książce na tym się nie skupiałem. I wydaje mi się się, że jeśli ktoś powinien być za coś rozliczony, to właśnie za to, że – skoro już elektrownia nie powstała – nie wykorzystano wtedy tego ogromnego potencjału, nie wykorzystano ludzi, nie wykorzystano wszystkich możliwości, które dawało to miejsce, włącznie z prowadząca tam zelektryfikowaną linią kolejową.
Cała rozmowa dostępna jest na stronie portalu "Zawsze Pomorze".