Od ojca księdza usłyszała, że jej powstanie było grzechem

Grzechem było współżycie z moją mamą, akt prokreacji, w wyniku którego pojawiłam się ja. Oczywiście, kiedy byłam mniejsza, nie umiałam tego rozgraniczyć, więc siebie traktowałam jak grzech - mówi Marta Glanc, autorka książki "Córka księdza", w wywiadzie dla Gazeta.pl.
Pocieszające jest to, że coraz mniej osób, także w samym Kościele, wierzy w te opowieści o księżowskiej niewinności. Najpierw zadały im kłam publiczne świadectwa wykorzystywania dzieci. A teraz czas na emancypację kobiet – partnerek księży – oraz ich dzieci. Mam nadzieję, że moja książka się do tego przyczyni. Już dostaję pierwsze wiadomości od parafianek, które piszą, że cieszą się, że ktoś w końcu odważył się powiedzieć o tym na głos. Dotyczy to zarówno mnie, córki księdza, jak i mojej mamy. Myślę, że obie robimy dobrą feministyczną robotę. Bardzo się cieszę, że mama odważyła się również zabrać głos w książce. Wtedy dopiero poczułam, że jest ona kompletna i można ją oddać do druku. (…)
Jestem przekonana, że księża generalnie uważają się za bardzo atrakcyjnych, że są ponad. Tego się ich zresztą uczy w seminariach, że oni są wybrani, powołani przez Boga, więc mają specjalną rolę, że należy im się więcej. Dlatego zwykle traktują parafian z wyższością. Mój ojciec nie jest tu żadnym wyjątkiem. Myślę, że jeszcze do końca lat 80. ubiegłego wieku księża się rzeczywiście cieszyli dużym społecznym autorytetem, którego próżno dzisiaj szukać. Autorytet Kościoła katolickiego sięgnął dzisiaj bruku. (…)
Jestem przekonana, że ta książka jest potrzebna Kościołowi, który żyje w kłamstwie i wszystko, co negatywne, jeśli tylko może, zamiata pod dywan. Tak było z pedofilią, tak jest z dziećmi księży. A jak już się tego nie udaje ukrywać, wtedy Kościół włącza opowieść o czarnych owcach, uparcie twierdząc, że te wszystkie zjawiska to margines, a wszyscy wiemy, że tak nie jest. Moja terapeutka powiedziała, że ludzie będą się czuli atakowani moją historią, bo zaburza pewien obraz, który mają w głowach. (…)
Kiedy byliśmy sami, mówiłam do niego "tato". "Wujku" musiałam mówić w obecności osób trzecich. O dziadkach ojciec mówił do mnie zawsze nie "twoi dziadkowie", tylko "moi rodzice". Było mi z tego powodu przykro. Nie czułam się z tym dobrze, wiedziałam, że coś jest nie tak, ale skoro dorośli kazali mi tak mówić, to ich słuchałam. Opisując to wszystko, trochę sobie popłakałam i do dzisiaj się zastanawiam, jak sobie mała Marta z tym wszystkim poradziła.
Cała rozmowa dostępna jest na stronie portalu Gazeta.pl.