Samborski wspomina, że nie wszyscy klerycy wytrzymywali psychicznie. Niektórzy wpadali w załamanie nerwowe. Jak ten chłopak, który kiedyś w amoku wyszedł z seminarium i ruszył nieświadomie przed siebie. Po wielu godzinach i kilometrach znalazła go na drodze policja. Nie umiał wyjaśnić, co się z nim działo i dokąd szedł - pisze Konrad Oprzędek z "tokfm.pl" w tekście o Robercie Samborskim, autorze książki "Sakrament obłudy".

Dziś studiuje biologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i – jak mówi – ma już obiecaną robotę u Czechów w Karkonoskim Parku Narodowym. Wcześniej pracował jako ogrodnik, stolarz, kontroler jakości i spawacz. Imał się różnych zajęć, bo po wylocie z seminarium był młodym chłopakiem bez kwalifikacji. Nauczył się tam głównie, jak nie zwracać na siebie uwagi, by nie wpaść w korkociąg upokorzeń. Ale tego do CV wpisać nie mógł.

Afera, w konsekwencji której wyleciał z seminarium, zaczęła się od żartu. Na szóstym roku miał już niewiele wykładów i sporo czasu wolnego. Z nudów sięgnął więc po pióro. - Kiedyś przyszedł do mnie kolega z roku i przeczytał humorystyczne opowiadanie o menelu, pod postacią którego krył się jeden z przełożonych naszego seminarium. Wiedząc, o kogo chodzi, zaśmiewałem się w głos. Napisałem coś podobnego o innym przełożonym. Później dla odprężenia tworzyliśmy kolejne satyry i się nimi wymienialiśmy – wspomina Robert Samborski, autor książki "Sakrament obłudy. Wspomnienia z seminarium". (…)

Samborski mówi, że niektórzy jego koledzy nie mieli skrupułów i biegali do przełożonych z donosami. Tacy klerycy mogli liczyć na taryfę ulgową i nawet za łamanie regulamin nie byli karani. - W seminarium zakazane było np. posiadanie komórek, oglądanie filmów, słuchanie muzyki. Przez większość czasu nie mogliśmy też ze sobą rozmawiać. Gdy więc ktoś łamał te zakazy, były przewidziane dla niego kary. Te regulaminowe polegały na wpisywaniu upomnień do akt. Niby po trzech takich upomnieniach można było usunąć kleryka z seminarium, ale nigdy nie słyszałem, żeby do tego doszło. Bo przełożeni stawiali na pozaregulaminowe kary – tłumaczy.

Właśnie z nich byli zwalniani donosiciele. Nie musieli więc wykonywać prac fizycznych, które – według mojego rozmówcy – polegały np. na przerzucaniu piachu z jednego kąta podwórka w drugi. W karze tej nie chodziło nawet o samą robotę, tylko o czas wolny, w którym się odbywała. - Jak jesteś przez lata zamknięty z siedemdziesięcioma facetami w jednym budynku, to każde zezwolenie na wyjście na miasto – choćby na dwie godziny – jest zbawieniem. Jest nim też wyjazd na Boże Narodzenie do rodziny. A gdy ci to odbierają za karę, to przyjmujesz potężny cios – wyjaśnia były kleryk. (…)

- Prawo kanoniczne mówi, że ekskomunika może spaść na spowiednika, który bezpośrednio złamie tę tajemnicę. Tu słowo "bezpośrednio" jest kluczowe. To kruczek, przez który wielu księży uznaje, że jeśli nie zdradzi nazwiska penitenta, to nie łamie tajemnicy spowiedzi. Nieważne, że słuchający domyśli się, o kogo chodzi. Kiedyś jako kleryk pojechałem na wakacje do domu i odwiedziłem księży w mojej rodzinnej parafii. Siedzieli w kółeczku i opowiadali sobie, co który usłyszał w konfesjonale. Jedna kobieta zwierzyła się, że miała złe relacje z mężem i była przez niego bita. Ksiądz nie zdradził jej nazwiska, ale wszyscy wiedzieli, o kim mówi. Problemy, z których ludzie zwierzają się księżom, są przez nich przekazywane dalej – mówi.

Przypomina sobie, że gdy w seminarium klerycy spowiadali się z "grzechu" masturbacji, ojcowie duchowni przekazywali to przełożonym, a ci wzywali na rozmowę i mówili: "Wiem, że masz z tym problem". Niekiedy to zdradzanie tajemnicy spowiedzi nie musiało nawet odbywać się po cichu. - Pewnego razu w kaplicy czytaliśmy i rozważaliśmy w myślach Pismo Święte. Panowała cisza. Jeden z nas spowiadał się w konfesjonale u ojca duchownego. Z początku słychać było tylko szept, ale po chwili ksiądz walnął pięścią w konfesjonał i krzyknął: "A onanizm był?!" - opowiada. (...)

Cały tekst dostępny jest na portalu "tokfm.pl".

Książka do kupienia w sklepie Wydawnictwa KP.