Ta historia jest również moją osobistą historią – wychowałem się w blokach, które zostały zbudowane przez elektrownię. Mój ojciec pracował na tej budowie - mówi Piotr Wróblewski, autor książki "Żarnowiec. Sen o polskiej elektrowni jądrowej", w rozmowie z Anitą Czupryn dla "Głosu Szczecińskiego".

Najciekawsi – w opowieści o budowie nigdy nieukończonej elektrowni jądrowej – są ludzie. Na początku lat 80., na Pomorze, w miejsce wcześniej zupełnie niedoceniane, zjechali młodzi, zdolni, wykształceni inżynierowie, osoby o szerokich horyzontach, którzy chcieli zbudować coś nowego. Jeden z moich rozmówców skończył jedno z najlepszych liceów w Polsce – gdyńską „trójkę” i był laureatem olimpiad. Mógł wybrać każdy kierunek studiów, a wybrał energetykę jądrową. Stwierdził, że to najlepszy, najciekawszy i najnowocześniejszy kierunek. W momencie, kiedy zapadła decyzja o budowie elektrowni, to tacy ludzie, absolutni pasjonaci, rzucali wszystko i przyjeżdżali z różnych stron Polski, po to, by ją budować. A potem zostali z niczym, bo zamknięto im jedyną możliwość pracy w kierunku, który sobie wymarzyli. (...)

Ta historia jest również moją osobistą historią – wychowałem się w blokach, które zostały zbudowane przez elektrownię. Mój ojciec pracował na tej budowie. Urodziłem się, kiedy budowa elektrowni już upadła, ale wychowywałem się z rówieśnikami, których rodzice podejrzanie często byli inżynierami i podejrzanie często zajmowali się rzeczami, które dla znajomych z innych stron Polski były kompletnie abstrakcyjne. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, dlaczego tak jest. O Żarnowcu mówiło się dużo, ten temat był obecny nawet przy rodzinnym stole. (...)

Wygląda na to, że zabrakło kogoś po stronie rządowej, kto chciałby walczyć o to, aby ta elektrownia powstała. Już w czasie obrad Okrągłego Stołu poruszano temat elektrowni, podpisano protokół rozbieżności – strona rządowa i strona opozycyjna miały inne zdanie na ten temat, co nie znaczy, że „Solidarność” była przeciwna. Również delegacje międzynarodowe, które w tym czasie przyjeżdżały do Polski, oferując wsparcie i pomoc w dokończeniu budowy, odwiedzały Lecha Wałęsę. Do lidera „Solidarności”, jeszcze przed wyborami prezydenckimi, pojechała też delegacja składająca się z przedstawicieli z samej budowy. Im Lech Wałęsa miał powiedzieć, że rozumie wagę tematu, że nie jest przeciwnikiem energetyki atomowej, ale obecnie nie ma czasu zajmować się tym tematem. (...)

Ogromne wrażenie zrobił na mnie hotel, który powstał na terenie budowy. Był tak ładny, że produkowano pocztówki z jego widokiem. Położony nad samym jeziorem, z salą gimnastyczną, z kinem Megawat, w którym można było oglądać zagraniczne filmy. Istniał też sklep, w którym można było kupić pomarańcze, bo często się tam pojawiały. A miejmy na uwadze, że były to lata 80., czasy potężnego kryzysu i kartek w sklepach. Osoby, które mieszkały w pobliżu budowy tłumaczyły, że na samym początku, czyli w 1982 roku, nikt w ogóle nie zdawał sobie sprawy, że trwa tam stan wojenny. Na ulicach nie było wojska, przychodziło się do pracy, było smaczne jedzenie, w pobliżu zielono, jezioro, łódki, można było pływać, zorganizowano nawet klub żeglarski. Życie tam toczyło się w zupełnie innych warunkach niż w pozostałych częściach kraju.

Cała rozmowa dostępna jest na stronie "Głosu Szczecińskiego".